do ługu za którym jest stary piec wapienny, skryjecie się tam w zaroślach, ja jak się tylko uspokoi przyjdę po was, na Boga ani chwili nie traćcie...
Juliusz pochwycił dwa rewolwery w kieszenie, papiery na piersi, zapiął suknią, porwał Maryą za rękę i począł biedz ku drzwiom... Lewek ciągle zajadle naszczekiwał... po za krzakami głuche wozów słychać było tętnienie...
Już wychodzić mieli gdy biedna kobieta zmęczona pochodem, dobita wrażeniem, osunęła się na podłogę i zemdlała... Juliusz ledwie miał czas rzucić jéj wodę na twarz, Andruszka łamał ręce na progu i powtarzał machinalnie zdrętwiały ze strachu: — Uchódźcie! uchódźcie! na Boga uchódźcie!
Nie było się co łudzić; Marya choć ocucona iść i uciekać nie mogła, na czołe jéj bolesny złożywszy pocałunek Juliusz wahał się co miał uczynić, gdy ona go sama odepchnęła, wołając:
— Nie myśl o mnie! uciekaj! uciekaj...
Od drzwi i dziedzińca już postrzeżonym być mógł Juliusz, otwarto okno i przez nie skoczył w zarośla... Nastąpiła chwila oczekiwania straszna, długa, po niéj hałas na podwórku, zmięszane głosy różne... i wrzawa. Marya nie słyszała nic, leżała
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.