o własne jego bezpieczeństwo, a z życia uczynił był dawno ofiarę. Uchodząc przysłuchiwał się, ale choć mu się zdało że nie mógł być w wielkiém oddaleniu od chaty leśnika żaden go ztamtąd głos nie dochodził. Na drzewie dzięcioł tylko wystukiwał dzienną swą strawę, a górą gałęzie, poruszane wiatrem, szumiały poważnie. Ta cisza natury obojętnéj dziwnie mu się wydała przy bijącém sercu jego... Lazur nieba które widać było w górze tak był czysty i jasny jak w najpogodniejsze dni życia...
Zdało mu się że bić się głębiéj nie było potrzeby, wszył się w krzaki i padł pod ich splecionemi gałęźmi, — obraz biednéj Maryi stał mu przed oczyma, serce biło ku niéj — ale ten tak gwałtowny napad właśnie gdy ona odkryła go, mimowolnie obudził w nim podejrzenie które odepchnął od siebie.
Niestety! zła myśl powraca gdy dobra ucieka... wpiła się ona w pierś znękaną z siłą nadzwyczajną, Juliusz doznał kary za ukochanie istoty odrzuconéj, jéj przeszłość ciężyła nad nią i nad nim. Napróżno starał się wyrozumować że ona żadnego udziału w téj przygodzie mieć nie mogła — podejrzenie wracało odepchnięte za każdą razą przynosząc z sobą nowe na poparcie domysły i oznaki.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.