— Panie, wybuchnął młody, strzeż się pan! — strzeż pan się! milcz... nie mów tego...
— Mój kochany, rzekł odsłaniając piersi stary, jeźli ci się podoba uderzyć — oto masz serce, bije ono powoli, tu... znajdziesz je łatwo, ja się śmierci nie boję, ani on was, ani od bagnetu moskiewskiego... Włosy mi posiwiały w kopalniach Nerczyńskich, nogi mi osłabły od kajdan niewoli, w przyszłość nie wierzę — zabijcie — proszę!
Młody chłopak spojrzał nań, drgnął i łza zakręciła mu się pod powieką. —
— Z życia, mówił powoli pierwszy, spiłem słodycze wiosenne, zjadłem jesieni piołuny, skwary lata przepaliły mi szpik, przewrzała nim krew w żyłach... nie mam co robić z niedogryzkiem żywota... weźcie je sobie... Ale to nic nie pomoże. Nie powiem wam z pochlebcami, jakich nie brak rewolucionistom zarówno i królom — Bohaterowie jesteście! — jesteście garstką dzieci upojonych, z zawiązanemi oczyma...
— Słuchaj pan, zawołał drąc na sobie odzież blady chłopiec — więc nic nie poczynać? więc siedzieć z założonemi rękami, gdy nieprzyjaciel nęka, gnębi, upadla, więc kłamać mu pokorę, więc całować bizun kozacki?!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.