Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

lub jakiego ruchomego patrolu celników, krążących nad kordonem.
W téj niepewności rzucając się po lesie i nie wiedząc co począć, jak radzić, przez splecione gałęzie zarośli dostrzegł naostatek światełko... ucieszył się, była to gwiazda wybawcza! sądził że błyskało ze znajomego mu okienka strażnika. Śmieléj teraz posunął się ku niemu wprost i po niedługiéj chwili znalazł się w istocie blizko znajoméj chaty. — Nie śmiał jednak zbliżyć się i wejść obawiając się czy żołnierze w niéj nie nocowali... Podkradając się cicho aby nie zrobić szelestu sobą, przysunął się do ściany od tyłu, i zajrzał w okienko... ale cofnął natychmiast... Izby pełne były żołnierstwa, o kilka kroków od niego, w podwórku taborem leżeli wieśniacy spędzeni także na obławę tę nieszczęśliwą. — Nie było więc środka innego, musiał sam, nocą, jak najdaléj uciekać. Już naszczekiwanie Lewka, który się zbudził dosłyszawszy szelest gałęzi w pobliżu, zaczynało zwracać uwagę żołnierzy; Juliusz miał zaledwie czas odskoczyć w bok i mniéj więcéj obmyśliwszy kierunek, posunął się w głąb puszczy...
Wiedział on o niezbyt oddalonéj drugiéj straży, któréj nadleśny był mu znajomy, tamtędy zwykle