dłoń z uczuciem i zahamowany płacz serdeczny, który ludzie śmiechem nazywają, wybuchnął z jéj piersi mimowoli. Żywcow zadrzał posłyszawszy ten jęk dziki i poruszony spytał żywo.
— Co wam jest, Maryo Agathonówno? czego wy płaczecie? macie jakie zmartwienie? mówcie! na Boga!
— O! dajcie mi się wprzód wypłakać jenerale, odpowiedziała, może mi to ulgę sprawi, cierpię straszliwie.
— Ale cóż was dotknęło? co się wam stało?
— Dziś — nic, jam dawno, dawno już bardzo nieszczęśliwą...
— Oh! to już zgadnę! Kochacie pewnie jakiegoś młodzika, a ten wam figle płata...
— A! nie! nie! Źle sądzicie o mnie, choć macie do tego prawo... Kocham, prawda, ale inaczéj niż wy myślicie, kocham nieszczęśliwego człowieka i ratować go nie mogę.
— Słuchajże no Maryo Agathonówno, rzekł Żywcow, wy przedemną możecie wszystko powiedzieć — lżéj wam z tém będzie, ja — wiecie przecież że nie jestem zły tak bardzo, a za stary abym się tak wściekał jak drudzy... jeśli potrafię...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.