Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

zbliżył się, podał jéj rękę w swojéj namulanéj dłoni uścisnął delikatne jéj palce...
— Bóg ci zapłaci, rzekł, aleś mi dobrego napędziła strachu... Już wiem, że to wszystko było głupstwo... bodaj ich...
— Milcz, milcz, przerwała siostra... zapomnijmy... nie mówmy! niech im Bóg przebaczy!... Jam zawsze inna... bo nie każdego posądzić się odważą... a na mnie, dodała ciszéj, jak na śmiecisko wszystko cisnąć wolno.....
— Przeszłość więc jest niezmazaną plamą, zawołała padając na kanapę, powróciwszy do domu i rozstawszy się z bratem, którego uścisk dodał jéj trochę siły — odkupienie niemożebne! rany się goją, ale blizny zostają na wieki... i nikt, nikt nie wierzy w poprawę! a pokuta ściga nas do końca życia... O Boże mój, chodzić więc potrzeba w sukni oplwanéj przez wszystkie dni i godziny aż do śmierci... Jak krew na dłoniach Lady Makbeth, plama odnawia się wiecznie... mnie nikt nie wierzy, nawet on! on!
I porwała się z siedzenia na tył odrzucając włosy.
— Nie! nie dam się złamać, zawołała, zmuszę