Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Uderzały Maryą te fizyognomie niewidziane dotąd o słonecznym blasku, dobyte jakby rószczką czarodziejską z pod ziemi, wygolone dla przymilenia się rządowi, blade, pokrzywione, wynędzniałe od życia w urzędowych papierach, a uśmiechające się nadzieją bezkarnéj grabieży. — Moskwa wezwała te w mrokach siedzące dzieci swoje na posługę sprawie ojczyzny, lecieli zwabieni podwójnemi pensyami i zapewnieniem że prawo żadne nie istniało w Eldorado do którego spieszyli, nawet zwodniczy zwód zakonów. — Wielu tych panów jechało o jednym samowarku i jednym płaszczyku, mając powracać z nabitym trzosem i w niedźwiedni, na łono matki Rosyi, spełniwszy swe posłannictwo zniszczenia. — Marya przywykła do dawnego tonu cywilizowanych Moskali, czasem ugrzecznionych aż do zbytku, miała tu już próbkę zmiany jakiéj uległy obyczaje pod naciskiem narzuconéj z góry opinii. — Wszyscy niemal stawili się groźno, dziko, bohatersko, z niejakiém przechwalaniem rubasznością półbarbarzyńską, i z odgróżkami na zgniłą cywilizacyą Europy! — Mnogie kielichy wódki po stacyach zwiększały jeszcze okrutne owe męztwo nowych cywilizatorów, cytujących całe peryody Katkowa, między dwoma czkawkami...