rował — bodaj żeby się z inną nie ożenił. Wystaw ty sobie! wdowa po jenerale, która ma pięć córek i nie wie co robić z niemi, łapie go, słyszę, na wszystkie sposoby; starsza mu dowodzi że młodych ludzi cierpieć nie może... nadskakują mu podle... zostawują ich wieczorami sam na sam... pochlebiają... karmią... już bym przysięgła że się w końcu ożeni. Ale odda mu ona za moje... tam już tylko tego czeka kapitan, który woli w cudzym lesie polować niż o swój się postarać! Ja wszystko wiem.
I płacząc ciągle, paplała wpadając w coraz nowe opowiadania.
— No, ale wy kochacie waszego Saszę! spytała Marya.
— Mój Sasza! bardzo, bardzo dobre człeczysko, ale on to się dobił do tego dyrektorstwa wyszedłszy z małego... na nim taki znać... ja ci powiem po cichu... on jest z księżych dzieci... popowicz biedaczysko... Kiedym go poznała nie wiedziałam wcale że był żonaty na prowincyi i także podobno z jakąś popadzianką... Szczęściem dzieci nie mają, a że to prosta kobieta i na twarzy ma bardzo szkaradny trąd, zostawił ją na wsi, płaci jéj coś na utrzymanie. — No — ale téż ożenić się ze mną nie może...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.