Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

Marya zagryzła usta i uścisnąwszy raz jeszcze swoje chrzestne dziecię, pożegnała dawną przyjaciółkę.
— Ale przynajmniéj przyjdźcie kiedy do mnie na herbatę... gdy będzie wieczorem Sasza, zawołała... przekonasz się lepiéj sama mówiąc z nim, co to u nas teraz Polacy... No! fraszka Cyganie i Żydzi! dodała ruszając ramionami. Tylko, szepnęła ciszéj, proszę was, gdy przyjdziecie to mi Saszy nie bałamućcie, i nie patrzcie na niego temi oczyma co to wy czasem macie!
Rozśmiała się, a Marya westchnęła.
— Te oczy, wypłakałam, rzekła po cichu — nikogo już zbałamucić nie potrafię, bądź spokojna... serce moje gdzieindziéj...
— O! biednaż z ciebie kobieta, ściskając ją raz jeszcze odezwała się Amelia... ale cóż na to poradzić? na co ci było kochać się w Polaku! to tylko nieszczęście, wiatronosy i goli...
Lew Pawłowicz dziś minister a niegdyś dobry przyjaciel Maryi, któréj przynosił kwiaty i cukierki, gdy przez nią chciał co wyrobić u jéj starego protektora, przyjmował czasem proszących w rannych godzinach... Marya spodziewała się że przesyłając mu kartę swoją przynajmniéj posłuchanie otrzymać