stać dosyć niezgrabna, mężczyzny wprawdzie przebranego z europejska, ale stworzonego widocznie do ludowéj moskiewskiéj kapoty. Z dawnego zrzuconego stroju zostały na nim jeszcze buty do kolan i szarawary axamitne, ale kapelusz miał okrągły, chustkę na szyi i kamizelkę axamitną w kwiaty. Wyglądało to wszystko razem dosyć dziwacznie i niepozornie, ale twarz kraśna od naliwki i herbaty z rumem była poczciwa, uśmiechająca się, jakaś dobroduszna i serdeczna. Od progu wyciągał ręce i począł nic nie mówiąc, ale śmiejąc się, stając, podchodząc, minami osobliwszemi najserdeczniéj się z czegoś cieszyć...
— Marya Agathonówna! Marya Agathonówna! a! to wy, o Boże mój! zawołał w końcu ręce dźwigając do góry — o Boże ty mój! a nie poznajecie starego sługi! nie poznajecie! ha! ha! Prokopa Wasiliewicza waszego wiernego nie poznajecie...
I na środku izby przyklęknął.
— A! to ty mój stary...
— A no ja! ja! ja! zawołał porywając się, podbiegając żywo całując jéj ręce i płacząc razem stary.
— Któż to jest? szepnęła zdziwiona Amelia.
— A! to dawny mój znajomy, kupiec... odparła
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.