Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

czności, z przestrachem i wstrętem. Jednego od drugiego dzieliły przestrzenie ogromne a odosobnienie i zdziczenie smutkiem i tęsknotą malowało się na twarzach bladych i zwiędłych. — Przechodzący sunęli się milczący, spiesząc jakby przestraszeni pustynią i ciszą.
Wygnańcy przywykli do innych widoków, do kraju zaludnionego i wierzącego w przyszłość, ze smutkiem oglądali się dokoła, wszyscy usiedli na nieco suchszém wybrzeżu gościnca.
Było ich kilkunastu; na przodzie szedł poważny i spokojny starzec słusznego wzrostu, który mimo swojego wieku zdawał się najlepiéj wytrzymywać tę podróż, może ją nie pierwszy raz już odbywał. Nie dziwota u nas znaleść takich co trzykroć szli na Syberyą i trzykroć z niéj powracali. — Na czole jego wisiała chmurą myśl posępna ale nie rozpacz, — w oczach połyskiwało niedogasłe życie.
Przy nim szedł chłopak młody, blady, znękany i na duchu widocznie upadły — gniew, oburzenie, zajadłość jeszcze nie wydychana w długim pochodzie, wzmożona długą męczarnią, nadawały obli-