Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

rzłe i zeschłe łzy wyryły na nich dwie brózdy czerwone, które zostały jak łoże potoku, choć źródło co go żywiło zamarło.
Nieco opodal jeden młodzieniec skorzystał z chwili, dobył odartą książkę i czytał — trajedią Słowackiego.
Po chwili milczenia pierwszy ksiądz z tabakierką przerwał ciszę, podając z uśmiechem sąsiadowi kurzącemu lulkę swoje brzozowe pudełeczko.
— Naści, Henryczku kochanie, zażyj choć raz, toż przecie mniéj śmierdzi i mniéj smrodzi od twego tytuniska, a zawsze dystrakcya w tym samym rodzaju dotycząca powonienia. Życzę ci nawet pozbyć się tego nałogu prowadzącego do palenia liści kartoflowych za dobrą monetę, zrzynków starego sukna i różnych różności sprzedawanych pod pozorem tytuniu... Uważaj tylko że z przyczyny twéj lulki dla całéj kompanii naszéj zamykają się drzwi wszystkich starowierców...
— A lepsza jegomościna tabaka? odparł młody chłopak pytając po woli, taki to paskudny i nielitościwy nałóg jak i mój. — Ja palę liście karto-