Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzenie na biednego wygnańca odkrywało tak jawne ślady tego co przecierpiał, iż z niéj za każdym rzutem oka nowe wydobywało jęki. Juliusz w istocie był straszliwie zmienionym, kilkomiesięczne więzienie, wewnętrzne walki, katownie moralne, choroba, kalectwo, cytadela, podróż piesza, zestarzyły go o lat kilkanaście, znękały i przygniotły, ale nie złamały ducha. Znać w nim było uspokojenie wewnętrzne i rezygnacyą niewyczerpaną, prawie graniczącą z odrętwieniem.
Z początku powitanie było łzami i milczeniem, nierychło obojgu rozwiązały się usta, a jéj nieśmiało z wahaniem przyszło się spowiadać ze wszystkiego. Musiała wszakże tłumaczyć się aby uniknąć nowych posądzeń o środki jakiemi cudowną prawie ulgę dlań wyjednała.
Poczęła tę spowiedź swoją ze szczerością zupełną, tak aby w umyśle jego najmniejszéj nie zostawić wątpliwości, odmalowała mu uczucia, myśli, kroki poczynione, ludzi którzy jéj dopomagali i choć obawiała się chwalić ze swém poświęceniem, wypowiedziała wszytko aby jasno czytał w jéj duszy.
Przyklękła przed nim w ostatku.
— Panie mój, rzekła pełna wzruszenia, tyś