Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/281

Ta strona została uwierzytelniona.

Juliusz nie mogł ust otworzyć, całował ją po rękach i łzy kręciły mu się pod powieką.
— Nie, odezwał się wreszcie, oprócz ciebie nie mam na świecie nikogo, pozostaniesz zemną i podzielim życia resztę z sobą... nie jako kochanka, zostaniesz zemną jako żona. Ja także wiem co ci winienem, nie spełniam obowiązku zimnego, nie płacę długu, skrzywdziłbym tém nas oboje, uczynię to tylko czego się serce moje domaga...
— Nie! nie! odparła Marya, do Wołogdy jedziemy razem Juliuszu drogi, tam, gdy cię umieszczę, gdy się zapewnię że ci będzie dobrze... znośnie przynajmniéj, przynajmniéj spokojnie, zapłaczę i powrócę — nie krzywdź mnie zapłatą... dałbyś mi więcéj niżelim zasłużyła, a ja chcę ażebyś mi został dłużnym... w twém przekonaniu, gdy, niestety! w mojém, ja ci wszystko jestem winna! Imie twoje nie przylgnie do skalanego czoła, do istoty, którąbyś miał prawo choć chwilowo, wspomniawszy na jéj przeszłość, pogardzić... Ale dość tego na dziś, mówmy o czém inném... tyle do mówienia mamy!
Rozmowa choć zwrócona ku innym przedmiotom, powracała mimo woli do wyznań, wynurzeń i domysłów przyszłości. Cały téż dzień zszedł na