Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

mysłem. Gdy Artemjew wszedł, pospieszyła go powitać, ale głosem który nie zdradzał najmniejszego uszucia.
— To ślicznie bardzo żeście wy tu, rzekł kładąc kapelusz urzędnik — mogliście się przydać w Paryżu, ale i tu nie będziecie siedzieć darmo... jest co robić... Maryo Agathonówno... no, jakże się wam zdaje? co to z tego wszystkiego będzie? Rewolucya czy tylko takie gniecenie się jak dotąd?
— O! mnie się zdaje, żywo odpowiedziała kobieta, że rewolucyi nie będzie. Z czémże by oni ją zrobili? przeciwko takim siłom potrzebaby szaleństwa... a małe jakieś wybuchy, gdyby je nawet rozpacz spowodowała, jednéj chwili stłumione zostaną...
— Co mówicie! przerwał Artemjew, to by było źle bardzo! bardzo źle! powtórzył kilka razy...
— Źle? niedowierzając uszom swoim spytała kobieta — dla czego!
Artemjew postrzegł się, po raz drugi tego dnia, że jako Moskal wcale spiskować nie umiał, a niezwyczajność położenia czyniła go nieostrożnym i popędliwym.
— Dla tego, rzekł poprawiając się jako mógł, że raz to gniazdo zgnieść potrzeba, że jeźli się