Było to — niedaléj, niedawniéj jak w tych krwawych chwilach, których rany jeszcze niezgojone boleją, wśród zamętu, który poprzedził wybuch Styczniowy 1863. Na jednéj z ulic Warszawy (straszno jest nawet w powieści wymienić ulicę, aby komisya śledcza wszystkich jéj mieszkańców nie pociągnęła do protokułu i nie wysłała na Sybir hurtem nie znalazłszy winnego) spotkało się dwóch ludzi.
Jeden z nich był osiwiały, słusznego wzrostu, bladéj twarzy, mężczyzna lat pięćdziesięciu kilku; drugi młody, ale jak nasza niemal wszystka młodzież dzisiejszego pokolenia, zwiędły zawczasu, z twarzą okwitłą, zmęczony... W oczach jego płonęła reszta ognia, który nie dogorzał w piersi... Z czoła tego nie patrzyły sny młodzieńcze, z ust nie uśmiechały się nadzieje, na sfałdowanéj marszczkami czaszce, z któréj zawczasu włosy wypadły, ucisk
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.