Nie odpowiedziała stara, tylko ruchem ręki jakby chciała ją odtrącić od siebie, ogarniała się od zbliżającéj.
— Idźcie sobie tam, rzekła z wysiłkiem, gdzieście przepędzili kilkanaście lat życia... ja nie mam dziecka; gdy raz ostatni zamknęły się drzwi za córką moją, w sercu mojém zabiłam jéj trumnę, modliłam się jak za umarłą... Idźcie ztąd, idźcie i nie kalajcie czystego domu oddechem nieczystym...
Właśnie tych słów domawiała, gdy mężczyzna słusznego wzrostu ubrany w fartuch rzemieślniczy, pokazał się w progu, uchyliwszy drzwi i obaczywszy scenę, któréj zrazu zrozumieć ani domyśleć się znaczenia nie mógł, stanął jak wryty.
Kobieta klęcząca posłyszała skrzyp drzwi, staruszka przeczuwała syna, milczenie głębokie przerwało rozmowę; Marya wstała. Przed nią był średniego wieku z surową twarzą mężczyzna, który ciekawie ale z jakiemś przyglądał się jéj szyderstwem. Od stóp do głowy mierzył ją oczyma, a usta pogardliwie skrzywione zdawały się wyrażać uczucie jakiegoś wstrętu.
Staruszka ozwała się do niego głosem zburzonym:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.