Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

i powoli wysunęła się, ale w téjże chwili Bartłomiejowa porwała się z siedzenia i pobiegła za nią i w progu objęła ją rękami; zachodząc się od płaczu, a powtarzając:
— Dziecko moje! dziecko moje!
Na widok ten zmiękł i Ludwik, potoczyły mu się łzy z oczów, przybliżył się nieśmiało...
Mówić nie mogli. Marya osłabła i padła na stołek stojący u drzwi...
— Wody! wody! ozwała się staruszka...
Emilka musiała być pode drzwiami, bo zaledwie zawołano, wbiegła ze szklanką i kropnęła z niéj na bladą twarz Maryi, która się westchnieniem ocuciła.
— Dziwne sądy Boże! ozwała się zapłakana Bartłomiejowa, przez całą mszą świętą, myślałam jeno o tém straconém dziecku... przychodziła mi na oczy całą drogę... myślałam że chyba nie żyje...
— A! rzekł Ludwik powoli, i mnieć zdawna nie inaczéj się zdało tylko że chyba już jéj na świecie nie ma — no, ktoby był powiedział...
I popłakiwali wszyscy. Emilka tylko niepełna rozumiejąc tę scenę, stała ze szklanką wpatrując się to w ową piękną panią, to w ojca i babkę...