Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

fnęło przed upokorzeniem, wytrwało ból wielki, doznało kary strasznéj i doczekało pociechy...
— Jako? więc ty jesteś? spytał Juliusz... tyś jest...
— Jam Polka, odparła śmiało Marya, jam córka biednéj kobiety, jam dziecko tego miasta, którego długo wstydziłam się i zapierałam. Nie chcę dłużéj kalać kłamstwem ust, które ty pocałunkiem jak żarzącym oczyściłeś węglem... powiem prawdę... O! ciężką przeszłością dorobiłam się tego pozoru arystokratycznego, téj cudzoziemskiéj powierzchowności... Młodość moja zbiegła tu... aż do nieszczęsnego dnia, gdy zepsuty i bez sumienia człowiek pociągnął mnie z sobą... Był to Moskal... uwiózł mnie z sobą na pół gwałtem do swéj stolicy, wychował mnie na narzędzie rozpusty... potém rzucił sprzykrzywszy... O! nie każ mi sobie mówić jakie przechodziłam koleje — na wspomnienie ich drżę cała... Wiele w tém winy mojéj, ale stokroć większą wina tego co mnie nieświadomą świata, nieznającą życia, pociągnął z sobą w tę kałużę. Czystą z niéj wyniść nie mogłam, pracowali nad tém aby w méj duszy nie pozostała iskierka wiary w szlachetność człowieka... Każdy z nich miał łagodność baranka i słowa anielskie w po-