— Zaraz przyjdzie — rzekła pomieszana — ale to, proszę hrabiego, dziecko jeszcze, bo ledwo piętnasty rok. Bojaźliwa strasznie, nieśmiała.
— Tem lepiej — rzekł hrabia. Pomilczał chwilę.
— Umie ona cokolwiek — zapytał — czytać? pisać?
— A, jakże, czyta bardzo biegle i pisze. O! już co do pilności i zdolności, to się mogę nią pochwalić.
— A statek?
— Panie Jezu! — pośpiesznie poczęła Scholastyka — niewinna, jak nowonarodzone dziecię — na to na Ewangelią przysiądz mogę.
Zamyślony siedział hrabia.
— Każ-że jej przyjść, niech się przypatrzę — rzekł.
Scholastyka pośpieszyła do alkierza i płaczącą, wylękłą Steńkę, opierającą się jej, przyciągnęła gwałtem przed hrabiego.
— Czegóż się boisz? — ofuknął głosem groźnym. Przecież ci się nie stanie nic. Odsłoń ręce, chcę twarz widzieć. Spójrz na mnie śmiało. Krzywdy ci żadnej wyrządzać nie myślę.
Zaledwie z pomocą rąk matczynych odsłoniła się zapłoniona, zapłakana twarzyczka. Hrabia wpatrywał się w nią z wielkiem zajęciem, ciekawością, ale bez okazywania żadnego szczególnego pociągu, któryby matkę i córkę mógł nastraszyć.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/126
Ta strona została skorygowana.