Dość już było samego tego mustrowania bezwzględnego, cynicznego, by je obie poruszyło: Steńkę trwogą, matkę nadzieją.
Opatrzywszy ze wszech stron biedną ofiarę, hrabia się przeszedł po izbie razy kilka — sapiąc, myśląc, mrucząc. Stanął.
— Słuchaj acani — rzekł nagle. — Może was wielkie i niespodziane szczęście spotkać, ale trzeba, byście rozum mieli.
Scholastyka, przewidując już coś takiego, czego córka nie powinna była być świadkiem, chciała ją do komory odprawić; hrabia kazał się jej wstrzymać.
— Oddacie mi córkę — rzekł głosem podniesionym — Ja los jej biorę na siebie. Poślę ją na lat dwa na pensyą do Warszawy: niech się uczy i kształci. Jeżeli z niej zrobią co ludzkiego — rozumiesz acani, ożenię się z nią.
Scholastyka, usłyszawszy to, oniemiała. Nie wierzyła uszom własnym.
Wydało się jej to podejściem i — sposobem mówienia tylko, użytym, aby zrazu nie przestraszać; oczyma powtórnie Steńce wskazała alkierz, a gdy ta biegła się w niem ukryć, na pół nieprzytomna, rzekła cicho:
— Jaśnie wielmożny pan sobie żartuje.
— Ja, nie żartuję nigdy — odparł dość grubiańsko hrabia. — Robię głupstwo, ale mam do tego moje powody. Dziewczyna mi się podobała. Każę
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/127
Ta strona została skorygowana.