cej się w murowanym domu, siedziba, teraz zajęta przez obcych... Dom duży, wyglądający smutnie, czarno i tak opuszczenie jak inne...
Aż cztery okna i drzwi z niego na uliczkę wychodzą...
Drzwi czas zniżył i wygiął, tak, że zwewnątrz się tylko zamykać mogą, u okien wiszą stare z wycinanemi sercami okiennice, których zawiasy się obluzowały, jedne ku dołowi ciężąc, drugie powykrzywiane...
Ponieważ ulica z czasem się podniosła, a domek wpadł w ziemię, więc do sieni woda z niej po każdym deszczu spływa i kładka od progu do wnętrza stała się nieuchronną.
Cicho tu i pusto... na strychu słychać gospodarujące wróble i jaskółki...
Wprawo, drzwi otworzywszy, mamy jednę dążą izbę i alkierz z nią połączony.
Była-to może szynkownia przed laty... Stoją w niej jeszcze ławy dokoła... Ściany, niegdyś zakopcone od dymu, pozostały, jak były; podłoga pogniła, — powypaczana, chropawa.
Piec i komin niezgrabny zajmują kąt jeden; w drugim tarczan, ubogą zasłany pościółką. Para stołków drewnianych, małe, potłuczone zwierciadełko na ścianie, trochę porozrzucanej niewieściej odzieży, — ubóstwo, a raczej nędza dokoła...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/17
Ta strona została skorygowana.