— No — cóż! tożeś nie głucha.
Srebrny głos Steńki, zniżony, bojaźliwy, odezwał się zcicha.
— Proszę mamy... ja nie wiem, czy do Borucha nawet iść. Gdym ostatni raz prosiła, powiedział mi wręcz: Ja was żywić nie będę; podziękujcie, że z domu nie wyrzucam.
— Jucha! Żyd przeklęty! zamruczała we drzwiach stojąca. Już teraz tak! aha! a kiedy mu Dyonizy służył i kark dla niego nastawiał, to złote góry obiecywał... Judasz jakiś!
Dziewczę nic nie odpowiedziało.
— A ty mi dlatego idź — dodała matka. Czy do niego, czy do tej twojej Estery, czy choć do starego dyabła, ażebyś mi przyniosła rumu i cukru i dla siebie bułki albo chleba... Mnie z nogami obrzękłemi niezwlec się... Dosyć-em się ja dla was po świecie nadreptała.
I widząc, że Steńka się nie rusza:
— A, idźże mi, krzyknęła — i żebyś mi z próżnemi rękami nie powracała, bo cię rozumu nauczę!
Tu zakaszlała się mocno, oczy jej, zaczerwienione, poruszyły się dziko...
Steńka chciała coś powiedzieć, pomyślała, zamilkła, szepnęła coś starszej z dwóch sióstr, wzięła ją za rękę i wyszła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/21
Ta strona została skorygowana.