było potrzeba, człowiek poczciwie nawet pogadać nie może — choćby było o czem...
Chrząknął. Na łóżku poruszyła się kobieta i zamilkła, — więc słuchała. Zniżonym głosem Dyonizy mówił dalej.
— Byłoby o czem gadać, gdybyś rozum miała.
— Cóż-to ja, obrana z niego, czy pijana! — zamruczała kobieta. Człek z głodu i niemocy musi czem się zalać... Dziś ten bestya Żyd, nawet trochy araku, co mi od febry potrzebny, dać nie chciał. Reszta wyszła. Grosza w domu niéma... Posyłam tą głupię Steńkę do niego po arak... gdzietam! Chleba dał i kaszy, a ani wódki ani rumu kropli nie chciał przysłać. A mnie to jedno trzyma...
— Ale! ale! rozśmiał się Sumak — Żyd nie głupi...
Zatrzymał się nieco pan Dyonizy i zamyślił, wyjrzał przezedrzwi, czy starsza córka się spać położyła.
— Ot co za trafunek! — dodał szepcząc. — Wiesz ty o tem, że hrabiemu ze Skomorowa, temu kutwie, co pieniądze korcem mierzy, Steńka woko wpadła.
Leżąca podniosła głowę.
— Gdzie? jak? a onże ją kędy widział? — spytała — to nie może być.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/38
Ta strona została skorygowana.