tam, gdzie oczy ich niewygodnemi być mogły — rozumny człek nie powinien.
Za to wolał trząść się bryczką po wybojach i konie zmęczyć w błocie. Rzadko mu się też wyjeżdżać zdarzało. Droga z miasteczka do Skomorowa wiodła rynkiem, aż do sławnej owej grobli. Ponad nią przechodziła ścieżynka, prowadząca do kościołka, w którym codzień około ósmej godziny Mszę św. miewał ksiądz wikary. Na tę Mszę zwykle uczęszczało dwóch żebraków, jedna stara, na bruku siedząca oddawna ekonomowa i szlachcic, który dworek miał niedaleko. Jak świat światem, nigdy powszedniego dnia Sumakowa się na Mszy nie pokazała. Stał się dziw: wstała rano łając męża, zaczęła na los swój narzekać i Steńce kazawszy się przyodziać, oświadczyła, że z nią pójdzie do kościoła modlić się, aby Pan Bóg nad nimi się zlitował.
Los czy rachunek zrządził, że gdy bryczka hrabiego ruszała od ganku murowanki, Dyonizowa z córką miała ulicę przechodzić. Stanęła więc tuż (z książką do nabożeństwa w ręku, na widoku) i czekała. Hrabia zobaczył dziewczynę, wychylił się ku niej, oczyma dziwnemi począł się w nią wpatrywać, i gdy bryczka już minęła kobiety, a te zwolna szły ku kościołowi, pan ze Skomorowa długo za niemi gonił oczyma.