Obiad ona podawała, więc go najmniej, i ostatki tylko, jadła. Po nim, gdy pani szła spać, ona siadała do roboty.
Wieczerzę przysposobić musiała również i przy ogarku ślepić znów nad cerowaniem tego, co już nawet cerowania wartem nie było.
Po dniu tak spędzonym, nie dziw, że dziewczę padało spać snem kamiennym. Wśród dnia kiedyż był czas pomyśleć o sobie?
Najprzykrzejszem jednak dla Steńki było: posyłanie jej do miasta. Matka, która wcale się o tego smarkacza nie obawiała i nie oszczędzała jej, nie miała na względzie, ile przykrości piękne bardzo, dorastające dziewczę spotkać mogło po sklepikach, w ulicach, u Borucha.
Zaczepki nieuniknione, cyniczne, grubiańskie, oburzały ją do najwyższego stopnia, lecz je nieraz znosić musiała.
Puszczone tak bez dozoru, ubogie dziewczę któżby chciał poszanować?
Zwykle brała z sobą jednę z siostrzyczek, lecz niewiele to pomagało. Dominisia, idąca po niej, mająca lat już trzynaście, wcale do niej nie była podobną. Naturą przypominała matkę. Zawcześnie rozbudzona, potrosze już zalotna, choć daleko od Steńki mniej ładna, uśmiechała się, szczerzyła ząbki i nie gniewała się, gdy na nią zerkano.
Marcesia, najmłodsza, jedenastoletnia, fawo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/69
Ta strona została skorygowana.