— I tak to zmarnieć musi — mówiła obojętnie matka. Gdyby jeszcze innego ojca miała!
Sumak mówił prawie tożsamo z waryantem. — Gdyby inną miała matkę!
To, co się teraz około niej działo, dla Steńki było najzupełniejszą tajemnicą. Nie domyślała się nic. Uderzało ją, że rodzice, którzy zwykle dla niej się z niczem nie powstrzymywali i nie taili, teraz często szeptali pocichu i milkli, gdy się zbliżała. Lecz — co ją to mogło obchodzić?
Sama Dyonizowa, rzadko trzeźwa, nielubiąca wychodzić, najczęściej leżąca na łóżku, od niejakiego czasu stała się ruchawszą.
Było i to znaczącem, że rupiecie po skrzynkach poczęła przewracać, szukając czegoś, coby się zdało dla przystrojenia Steńki.
Cel ten poszukiwań był jednak dla niej dotąd tajemnicą.
Odzież dziewczęcia dotąd tak była nędzną, jak życie.
Miała koszul podartych parę, jednę parę pończoch lepszych, jednę sukienkę świąteczną z perkaliku, chustkę zszarzaną, powszedni kubraczek i kaftanik, a z trzewikami podartemi nieustanną troskę. Czasem zaszywała je sama. Sprawienie nowych wywoływało zawsze burze. Bardzo też często chodziła boso.
Raz już nadzwyczajnej piękności czarne jej
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/71
Ta strona została skorygowana.