rozpłakawszy się, nic już odpowiedzieć nie mogła.
Ester, litość mając nad nią i sądząc zapewne, że jej tem powrót do domu ułatwi, napełniła flaszeczkę i nic nie mówiąc, dołożyła kilka kawałków cukru, wetknęła jej bułkę i, widząc ją ciągle pod wrażeniem tego, co słyszała, drżącą, zapłakaną — dodała w końcu:
— Nic nie mów, nie wydawaj się z tem, coś słyszała... Patrz, słuchaj i bądź ostrożną.
Steńka stała w miejscu, zadumana.
— A! moja panno Estero — odważyła się odezwać — rodzice, rodzice czyżby oni mogli mnie, własne swe dziecko, dać na pohańbienie?
Żydówka ruszyła ramionami.
— Tego, co ci mówię, nie wyssałam z palca — rzekła — miej się na baczności, w najgorszym razie masz mnie.
Z tem wyszła Steńka w ulicę, ale czas jakiś musiała za węgłem domu stać, aby jej oczy wiatr osuszył i aby przyszła do siebie.
Na tę biedną jej głowę, która nie myślała nigdy, spadło nagle takie brzemię; czuła w niej zamęt jakiś, z którego wyjść nie umiała. Nawykła do praktyk pobożnych, które machinalnie zwykła była odbywać, przeżegnała się i z trwogą weszła na próg domu.
Tu oddawna czekała na nią matka, niecierpliwa
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/81
Ta strona została skorygowana.