Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

z ust gorączką jakąś. Pytania zadawał, niesłuchał odpowiedzi, obracał się, chwytał ręce, wiązał, błogosławił, niedając odetchnąć. Króciuteńką mówkę wypalił potem i zakończył modlitwą.
Wszystko to razem, choć nic nie opuszczono i formalności były zachowane, trwało zaledwie minut kilkanaście, licząc w to i wezwanie świadków.
Akt ślubny do podpisów już był przygotowany.
— To — deryzya, szyderstwo! ja nie podpiszę — zawołał Bernard: żegnajmy się i jedźmy. Nie mamy tu co robić.
Na dany przez hr. Kwiryna znak natychmiast Steńka z Pakulską wyszły; i wikary, któremu coś szepnął do ucha, wysunął się także.
Hr. Bernard z niecierpliwości i gniewu do krwi sobie gryzł usta. Przystąpił do łóżka, zmieniwszy postawę, wyraz twarzy i całe obejście się, zuchwale i dumnie.
— Nie chcemy kuzynowi zatruwać naszą obecnością tak słodkich chwil pierwszych — miodowego miesiąca. Nie pozostaje nam nic innego, tylko życzyć mu szczęścia w pożyciu i — kłaniać uniżenie.
To mówiąc, kłaniał się wistocie bardzo nizko.
— Słóweczko tylko — przerwał głosem chrypliwym Kwiryn — słóweczko: — Macie tę pociechę, żeście tu nie przybyli darmo. Słowo wam daję, że troskliwość wasza o mnie i o losy mojej bie-