— Jak Bóg Bogiem.... panna Faustyna Sumakówna jest hrabiną na Skomorowie.
I rozśmiał się.
Sumak ręce zacierał.
— Niech wam Bóg płaci! — rzekł. — No, teraz już nie może być, abyśmy na tej nikczemnej leśniczówce w lesie biedę mieli klepać. Trzeba się o swoje prawa upomnieć u hrabiego i u córki. To bogacz nad bogacze. Daliśmy mu, cośmy mieli najlepszego. Dziewczyna jak łania! Co się z niej w Warszawie zrobiło, — królewna — powiadam ojcu! — a to, grzyb, gniły.
I on myśli, że ja tem głupiem leśniczowstwem dam się wykwitować! Nie głupim! Teraz ja panem być muszę.
Wikary słuchał, dając mu się wygadać, i pykał z fajki.
— No, no! — rzekł — jak się wy weźmiecie tak gorąco do hrabiego, wątpię, żebyście co wskórali. Trzeba wiedzieć, że żaden zięć, wziąwszy pannę bez koszuli, nie jest obowiązany teściowi do niczego. Musicie go pokornie prosić, bo inaczej....
— Ale! ale! — krzyknął Dyonizy. — Ojczulku! Będę wołał, płakał i zdyfamuję go. Co najmniej folwark dożywociem musi dać, jeżeli nie na dziedzictwo.
— A no! probujcie szczęścia — rzekł wikary —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/156
Ta strona została skorygowana.