Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

Teraz do niej jak w dym, panie Dyonizy; Kwiryn łapki położył, a ona dysponuje.
Sumak niezmiernie się ucieszył tą wiadomością, którą Antek umyślnie tak przyprawił, aby pani zgotować trudność tem większą.
Jak mógł, mścił się starowina za to, że go zdegradowano na prostego sługę.
Pan Dyonizy z butą wielką poszedł do Pakulskiej, zasiadł tam i czekał na córkę. Steńka, niewidząc się z nim nawet, chciała odrazu ciężką tę sprawę skończyć.
Pochyliła się do zwieszonej ręki hrabiego, pocałowała ją i rzekła cicho:
— Mam prośbę! mam wielką prośbę!
— Gadaj-że? co? — syknął hrabia. — Pierwsza to prośba, a tej się nie odmawia. — No, cóż?
— Rodzicom obmyślić coś potrzeba — rzekła powoli. — Nie widziałam się jeszcze z ojcem, ale wiem, że przyjechał. Będzie się domagał u mnie pomocy, a cóż ja mu dam, co powiem! Dla siebie, Bóg widzi — nie potrzebuję nic — nic! ale dla nich! Oni są biedni.
— A no — sami sobie winni! — zamruczał Kwiryn.
Pomilczał trochę.
— Ja dawno o tem myślałem — dodał — że coś zrobić trzeba — ale co? — Dać im grzędę? hę! na karku usiędą.