Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

teraz nic mu nie mówił, a twarz jego, namarszczona strasznie, zły humor i podrażnienie jakieś okazywała.
— Co mu jest u licha? — mówił sobie Antek. Jeszcze mu mało?
Nazajutrz deszcz, który nocą padać zaczął i psuł drogi gorzej jeszcze, padał spokojny, bez wiatru, z obciągniętego szarą powłoką nieba, tak, iż się widocznie na trzydniówkę zabrało. Lecz, gdy podróż raz była postanowiona, bryka zaszła o godzinie naznaczonej, hrabia zalecił Antkowi pilność około domu, a sam siadł, odziawszy się, i — pojechał. Już było dobrze z południa, gdy z tymsamym deszczem, z którym od ganku w Skomorowie wyjechał, stanął w miasteczku przed gospodą Borucha Warszawskiego.
Stary żydek, zobaczywszy konie i brykę przez okno, wyszedł grzecznie na spotkanie. Wiedząc, jak hrabia czasu tracić nie lubił, domyślał się jakiegoś interessu i równie jak Antek próżno w głowie szukał: coby to być mogło?
Miasteczko, deszczem od nocy padającym oblane, przedstawiało się oku podróżnego w całej swej obrzydliwości i ze strony najsmutniejszej. Uliczki wyglądały, jak kałuże, rynek — jak jeden płacheć rozmieszanego błota. Ze wszystkich rynien drewnianych strugami lała się woda. Pusto było, ponuro, brudno i w ulicy żywej duszy oprócz przy-