jomą, jak się jej zdawało, która jej znaki parasolikiem dawała.
Podeszła, zdziwiona, i poznała w niej Esterę. Przybywszy do ojca, który zaniemógł, dawna protektorka i przyjaciółka nie mogła się oprzeć chęci zobaczenia się ze Steńką.
Wiedziała z powieści, które po Wołchowiczach krążyły, i przez doktora Sochora, co się z nią działo, ale to jej nie starczyło: naocznie się przekonać chciała.
Zobaczywszy Sieńkę w starej sukience, znanej z Warszawy, bladą, zmizerniałą, w tym dworze strasznym z opuszczenia i zaniedbania, Ester ledwie się od łez mogła wstrzymać.
Uściskały się w milczeniu.
— Ale gdzież i jak ja przyjmę ciebie? — zawołała, ręce łamiąc, Steńka. — My tu na wsi... hrabia chory i tak strasznie chory oddawna... Wstyd mi doprawdy... Tyś do swoich świetnych salonów przywykła...
— Zmiłuj się, niezapominaj — odparła Ester, zmuszając się do wesołości — że ja młodość moję przeżyłam po większej części w Wołchowiczach, gdzie mi prosta wódka i dziegieć pachniały dniem i nocą.
Chodźmy...
Rumieniła się Steńka, prowadząc przyjaciółkę. Ester rozpatrywała się bacznie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/188
Ta strona została skorygowana.