wtarzał Steńce takie szczegóły, tyczące się interessów swych, których ona potrzeby dla siebie i zastosowania nie rozumiała. Drobnostkowo wyliczał co gdzie miał, jak było schowane. Niektóre summy kazał sprawdzać; o majątkach prawił co w nich, wedle jego myśli, było do zrobienia, aby powiększyć intraty.
Jesień się zbliżała już, a stan hrabiego, i skutkiem pory tej, i ogólnego słabości przebiegu, stopniowo się coraz pogorszał; Sochor przyjeżdżał niechętny, zrażony i nie krył tego nawet przed Steńką, że uratować chorego się nie spodziewa. Siły uchodziły; nie mógł już prawie podnieść się, a pożywienie przyjmował z trudnością.
Steńka, choć z trwogą w duszy, musiała przez litość okazywać mu twarz, jeżeli nie wesołą, to spokojną. Starania jej były jeszcze pilniejsze około cierpiącego, który w końcu nikomu sobie posługiwać nie dawał, oprócz niej. Ona musiała wszystko przynosić, poduszki poprawiać, poić go i karmić. Z gadatliwego stał się milczącym.
Dnia jednego, we Wrześniu, zrana, spokojnie odezwał się do Steńki:
— Nie spowiadałem się na Wielkanoc: niechby wikary przyjechał. Posłać po niego.
Spełniono jego wolę.
Przybył ksiądz wikary, sam się domyśliwszy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/204
Ta strona została skorygowana.