ta większy wywarły skutek, niż na dworze Skomorowskim. Znać było byt dobry — i, jakby ustatkowanie, jeżeli w człowieku tego wieku godzi się tak nazywać wpływ, jaki wywiera dostatek i lepsze towarzystwo. Sumak był może w gruncie tymsamym, jakim go widzieliśmy dawniej: żyły w nim nałogi złe; ale musiał się miarkować, przybierać postać porządnego człowieka, a często przymus taki i na stan duszy oddziaływa zdrowo.
Ojciec pani hrabiny, którą szanowali wszyscy, musiał też siebie szanować, aby go się córka nie wstydziła. Z całem swem przywiązaniem do ojca — była surową: być musiała.
Zobaczywszy nadjeżdżającego Sumaka, Antek, który dawniej był z nim jak z równym sobie a nawet go za coś gorszego od siebie miał — podjął barankową czapkę i pozdrowił uprzejmie.
Co to-bo się zrobiło z tego obszarpanego, w starej odzieży, z twarzą obrzękłą i zarosłą p. Dyonizego! Wygolony czyściuchno, z wąsem do góry podkręconym, w czapeczce nabakier, w lisiurce na piersiach sznurami spiętej — pan Dyonizy nie był bez pewnej pretensyi do elegancyi, a trzymał się z rycerską miną na koniu.
Spostrzegłszy Antka, ściągnął cugle i zatrzymał się.
— Jak się masz stary! — zawołał.
— Padam do nóżek p. Dyonizego!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/214
Ta strona została skorygowana.