Wikary był zględem nabożeństwa za nieboszczyka.
I Antek westchnął.
— Nikogo więcej.
— A, żywej duszy. Zkąd-że, kto ma przyjechać? Grafini znajomości nie robi, a drudzy, choćby chcieli się poznajomić — nie śmią.
Wtem p. Dyonizy, obejrzawszy się — dodał:
— Myślałem, czy z Wołchowicz ta Boruchówna znowu nie przyjeżdżała, bo, słyszę, jest u ojca.
Tu p. Dyonizy tak się zżymnął, że aż koń mu się żachnął. Więc, batożkiem go poskromiwszy i zmusiwszy stać, mówił dalej:
— Mnie-bo passye porywają, że ta arendarza córka takie sobie tony daje, że hrabinę odwiedza i pozwala sobie być za pan brat. Reflektowałem już Steńkę, że to nie uchodzi, aby ją na kanapie sadziła na pierwszem miejscu, ale ona, jak się w czem uprze — nie ma rady. Cóż za dziw potem, że u niej ludzie nie bywają! Sama winna, jak Boga kocham!
Antek słuchał, ale patrzał na stronę i wcale się nie odezwał. Pan Dyonizy zaś, któremu na sercu tak okoliczność ta leżała, a nie miał się przed kim o niej rozgadać, burczał dalej:
— Boruchówna jest w Wołchowiczach, bo mi mówił o tem Joś, a on-by nie skłamał: więc tylko co nie widać, będziemy ją tu mieli.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/216
Ta strona została skorygowana.