Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/29

Ta strona została skorygowana.

Łatwością, z jaką się wszystko odrazu ubiło, hrabia był prawie zmieszany. Jakoś mu się nie chciało na wikarym jednym polegać. Zdał mu się zanadto gorączkowym i lekkomyślnym.
— Zkimże tedy? Kto narzeczona? — począł wikary, ręce zacierając i zapomniawszy o fajce.
Zmarszczył się nieco hrabia.
— No, rodzicami się nie mam co chwalić — rzekł — bo to nicpotem oboje, jakich drugich szukać ze świecą. Ale dziewczynę kazałem wychować na pensyi.
Nie znacie Sumaków?
— Jak nie znam! — podchwycił wesoły wikary. — Sam Dyonizy łotr, pijanica, łgarz, a ona — Boże odpuść, nie lepsza. Stracili wszystko.
Księdzu się coś nagle przypomniało.
— A! teraz jestem w domu! To się oni do hrabiego pewnie wynieśli ze starego domu od Borucha. Dziewczyna, pewnie najstarsza, Faustynka czy tam Steńka, jak ją nazywali. Ładne było dziecko, ale to nie ma dziś siedmnastu lat.
Hrabia się zmarszczył.
— Właśnie młoda się łatwiej do porządku nałamie, i do posłuszeństwa, bo u rmnie — „czuj duch“, być musi!
Trzeba, żeby zapomniała to, na co patrzała w domu.