zwać się godziło, że — złego towarzystwa nie znosił i brzydził się niem.
Długi siwy, srebrzysty włos okalał piękną, spokojną, uśmiechającą się twarz jego. Przeszło siedmdziesięcio-pięcio-letni, reumatyzmami złamany staruszek poruszał się z trudnością, chorym był ciągle, nie często mógł wychodzić; ale z cierpliwością wielką znosił ten krzyżyk, jak go nazywał.
Sam bardzo dobrej rodziny, stosunki w świecie miał wielkie, kochany był i szanowany, a dawni przyjaciele często go tu odwiedzali.
Pensya, którą pobierał za dawne swe zasługi, dozwalała mu, na probostwie, stosunkowo niewielkiem, żyć tak, jak był niegdyś nawykłym.
Mieszkanie też jego skromne, urządzone było z wielkim smakiem i wytwornością pewną. Stare meble, kilka pięknych obrazów, pamiątki z Włoch, dary przyjaciół — ubierały pokoiki, które zajmował, zaciszne, widne i miłe.
Staruszek, na kijku sparty, siedział na kanapce, oczekiwał na hrabiego. Znał on go zdaleka, więcej ze słychu niż osobistych stosunków, wiele wiedział o jego dziwactwach, lecz urodzenie i tytuł hrabiowski nie dozwalały mu przypuszczać, aby — śladu krwi w potomku hetmanów i wojewodów nie pozostało.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/32
Ta strona została skorygowana.