Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

— O tem niéma co mówić — dodał Kwiryn. — Ja nie winienem, rodzina mnie wprzódy opuściła.
Nastąpiło milczenie. Tymczasem stary, w szaraczkowej liberyi, sługa wszedł, skłonił się i począł zastawiać śniadanie.
Hrabia siedział, jak na szpilkach. Kanonik też był widocznie zafrasowany mocno. Obecność służącego nakazała rozmowę zwrócić na rzeczy obojętne — o których Kwiryn mówić nie był nawykłym. Bąkał i mieszał się.
Śniadanie podane skromne było, lecz tak wykwintnie podane, jak tego się tu ani spodziewać mógł hrabia. Apetytu też nie miał wcale. Staruszek nie jadł, bo mu dyeta nie pozwalała.
Począł potem rozpytywać o narzeczoną, o jej rodzinę, a Kwiryn już tak był zmęczony, a tak nieprzyzwyczajony do obchodzenia prawdy, iż dość rzeźko przyznał się, że rodzina była ze wszech miar nędzną, a pochwalić się nią nie mógł.
Na staruszku zrobiło to nadzwyczaj przykre wrażenie, ale wyszukana grzeczność nie dozwoliła mu zaprotestować. Umilkł przybity, w myśli, że niemogąc sam poradzić na to, obowiązany jest dać znać rodzinie hrabiego o zamierzonym maryażu. Wikary wistocie wcale mu nie mówił o pobudkach, które hrabiego skłaniały do tego ożenienia się, i kanonik ze smutkiem widział w tem namiętność, w człowieku tych lat nieprzebaczoną.