Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/79

Ta strona została skorygowana.

żywo przypominające te męczeńskie lata, które tu, biegając po rum i cukier, wypędzana łajaniem i witana przekleństwami matki, spędziła.
Teraz, miało być inaczej, ale czy lepiej?
Pakulska, uciekając się pod niebios opiekę, na wspomnienie hrabiego odmawiała machinalnie zdrowaśki.
W miasteczku było dziwnie pusto; koza i krowa błąkały się melancholicznie po rynku.
Znajomy żydek żebrak, garbaty Juchimek, szedł o kiju powoli od domu do domu.
Nareszcie konie się same instynktowo zatrzymały przed Boruchem. I tu nie było nikogo, nie wyszedł ani gospodarz, ani myszures, a z izby szynkownej słychać tylko było głosy podniesione dwóch mieszczan.
Pakulska chciała wysiąść, ot tak, żeby się rozpytać: czy temi czasy, mąż jej, albo kto ze Skomorowa nie przejeżdżał? Steńka od Estery wiozła pozdrowienie i list do p. Warszawskiego. Obie więc skierowały się ku gościnnej izbie, w chwili gdy stary Boruch, który już był brykę zobaczył, wychodził się dowiedzieć: kogo przywiozła?
Zdumiał się i cofnął, niepoznawszy Steńki odrazu, ale wnet się jej domyślając po Pakulskiej.
— Przywożę panu list i ukłon od córki — odezwała się łagodnie Steńka. — Poznałeś mnie.
— Dopiero teraz! bo panna tak wyrosła....i....