Jadł i pił znakomicie. Bezżenny, lubiący wygody, ale dla pacyentów swych wylany, przy despotyzmie, z jakim obchodził się z nimi, w gruncie był dobrym człowiekiem.
Co do zasad, godził się z x. wikarym. Panów nie lubił, w obejściu się był szorstki, a pod humor szyderski.
Powierzchowność nic niemówiąca, postawa baryłkowata, ubiór dosyć zaniedbany — nie uprzedzały na jego stronę.
Dworek, który w Wołchowiczach sobie kupił, urządzony był z komfortem wiejskim, zdradzającym kogoś, co życie ceni i lubi je.
Zaciszno tu było, wygodnie, czysto, lecz — bardzo parafiańsko. Smaku poczciwiec nie miał.
Pakulska wpadła do niego, nieopowiadając się, z rozpaczą na twarzy, i do stojącego z cygarem nad spóżnioną filiżaneczką czarnej kawy, podbiegła, ręce załamując.
— Konsyliarzu! dobrodzieju! a! dech mi zabija! Mówić nie mogę. Prawda to — te nieszczęścia! Jezu miłosierny! Ja jadę z panną, z Warszawy.
Sochor, słuchając tych wyrazów poplątanych, niezrozumiałych, śmiał się nieznacznie.
— Prawda to? że złamał nogę?
— I rękę — dodał spokojnie Sochor. — No, to cóż? albo to hrabiowie nie łamią rąk, nóg, ba i
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/82
Ta strona została skorygowana.