Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

ktor. Pilnować go muszę, choć wiem, że potem z nim dobrze się zetrzeć trzeba będzie, nim zapłaci, ale ja też sobie krzywdy uczynić nie dam. Ma z czego płacić.
Skłoniła się Pakulska i powtórzywszy: — Nieszczęście! — powlokła się z powrotem do Borucha.
Wczasie jej niebytności zaszło tu coś niespodzianego, co Steńkę więcej dotknąć miało, niż wiadomość o chorobie tego opiekuna nieproszonego.
Siedziała jeszcze z głową zwieszoną w kątku, gdy zajechał ktoś biedką przed Borucha, konia na łaskę Bożą porzucił i zamaszysto wpadł do izby.
Zdaleka, już chód sam przeraził Steńkę — poznała — ojca.
Pan Dyonizy, odziany dosyć porządnie, wesoło podśpiewując, co dowodziło, iż nie naczczo przybywał, nie zdejmując czapki — wszedł do izby.
Poznał on konie ze Skomorowa, stojące u ganku, ale w głowie mając, wziął je za te, które po doktora posłano. Choroba hrabiego mnożyła nieład w jego majątku i lasach; korzystali z tego wszyscy, a p. Dyonizy nie próżnował. Dojeżdżał do Wołchowicz, potajemnie ofiarując sprzedaż, nietylko pni na łuczywo, których kontrola była trudną, ale i budulcu. Właśnie miał operacyą podobną zaofiarować Boruchowi.