tutejsza przypomniała jej rodzicielską: czerstwy, suchy chleb czarny, przydymione mleko, kasza ze starą słoniną, mięso jakieś przygrzane, wszystko to na otłuczonych talerzach starych, które czyste będąc nawet, brudnemi się wydawały, obudzało wstręt i obrzydzenie.
Jeść się też biednej nie chciało. Od spotkania z ojcem wpadła w odrętwienie straszniejsze daleko niż ból, z jakim wyjeżdżała z Warszawy. Przyjazd do Skomorowa i ten jęk dziki, witający ją tu najpierwej, ta nędza i brud dookoła, zwiększały jeszcze zwątpienie.
Trwało to jednak krótko.
Miała jeszcze tę sprężystość młodej duszy, która, zgnieciona, porywa się do góry, złamać się nie dając.
Sama obudziła w sobie męztwo. Zdawało się jej niegodnem niewiasty mężnej, wlec się jak spętana, bezsilna ofiara.
Podniosła czoło. — Walczyć potrzeba — szepnęła sobie — z boleścią się nie wydawać.
Gorąco pomodliła się, idąc do snu, ale pomimo znużenia zasnąć jej nie było podobna. Zza tych drzwi zapartych, przez których szpary świeciło, bo przy chorym światło być musiało przez noc całą, kiedyniekiedy dochodziły ją jęki przerażające — coś, jak ryczenie rannego zwierzęcia, które nad sobą ani chce ni umie panować.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/94
Ta strona została skorygowana.