szczęśliwego dnia, przysposabiały sutą wieczerzę maccaroni col fromagio i śpiewały u kolebek dzieci. Cisza głucha panowała w miasteczku, gdy nagle turkot corricolo, spieszącego od Neapolu, zbudził uspionych i spoczywających, i do głównej gospody starszego z przewodników gwałtownie biczyskiem zastukał woźnica, który przywiózł jeszcze jednego opóźnionego wędrowca. Ostatnia kompania po dobrym kwandransie puściła się na Wezuwjusz, nie podobna już było do niej podróżnego przyłączyć.
Maso, starszyzna rozporządzający wyprawami na górę, stał zakłopotany w bramie, jedną ręką podniósł czerwoną szlafmycę, drugą wyjmował z ust pogryzione cygaro, podobniejsze do osmolonego kija, niż do zwitka tytoniowych liści, milczał spoglądając na podróżnego i jak człowiek, co się dobrze najadł, a któremu jeszcze jedną przynoszą potrawę, dumał, czy jej jakim sposobem na jutro nie można zostawić?
Przybyły był podżyły, żółty, znudzony, kwaśny i niecierpliwy, zżymał się, ruszał ramionami, rozkazywał i przeklinał, w żadne targi nie myśląc się wdawać ze starym przewodnikiem, powiedział od razu, że bądź co bądź, za jakąkolwiek cenę, musi dziś jeszcze być na wierzchołku wulkanu. Nie słuchał wymówek, nie rozumiał trudności, rozkazywał.
— Ecco sospira al Vesuvio! mruknął pod nosem Maso, accidente! Co z nim począć? Ależ Eccelenca! dodał głośniej, cóż ja na to poradzę? nie mam już ani konia, ani osła, ani uczciwego człowieka, coby pana poprowadził!
— Nie masz? rozśmiał się żółty jegomość, dla czego nie masz, kiedy jesteś dowódzcą przewodników
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.