Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

ka tak niecierpliwie, tak po pańsku nogą i biczem, że Maso, przestraszony, ledwie go mógł dogonić i wyperswadować, iż tam gdzie przewodniczący chodzą pieszo za jezdnemi, jezdni stępą też jeździć powinni. Szczęściem kamienista droga, łożysko jakiegoś wiosennego potoku, wybrukowane najdziwniej nastrzępionemi skał złamkami, gorący ten zapęd powstrzymało. Musiał hrabia zwolnić kroku, bo jak żyw podobnej drogi nie przebywał konno i podziwiał rumaka, który po ostrych kamieniach stąpał z powagą i śmiałością starego ich znajomego.
Nic nie mówiąc, Włoch przypatrywał się człowiekowi, którego wiódł, okiem badawczem, posłuszny jakiemuś instynktowi czytał w nim i wczytując się zaczynał dziwne roić domysły. Twarz ta zeschła, pomarszczona, zimna, trupia, czyniła na nim przykre odstręczające wrażenie; obawiał się jettatury z tych oczów złowrogo mierzących z ukosa. W pierwszej chwili gdy się zatrzymał przed gospodą i gniewał i dąsał, podobniejszy był do żywych istot; teraz gdy mu powoli twarz wystygła i namiętność z niej uchodziła, rysy kamieniały, bladość zielonawa oblewała je, i Maso prawie go miał za upiora, a nie za Boże jakieś stworzenie. Mimo wielkiej odwagi ciągle trzymał palce tak złożone, aby każde wejrzenie odeprzeć ich talizmanem rogatym... figą.
Hrabia zamyślił się, po stężałych zmarszczkach jego oblicza, dziko wykrzywionego, niekiedy tylko przelatywało jakby drgnienie gniewu konwulsyjsny błysk namiętności zwierzęcej, pragnącej nasycenia: ale po tej przelotnej życia oznace, znowu zamierała twarz, nie wyrażając nic oprócz znudzenia i wyżycia.