Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

ków podróży. Panie, spojrzawszy na tę ścianę kamienistą i bezdrożną, od razu się oświadczyły za krzesełkami, mężczyźni wszyscy chcieli iść o własnej sile, o własnych kijach, odrzucając szlejki jako coś upokarzającego, a krzesła jako oznakę słabości. Przestrzeń do przebycia, na oko nie dająca się rozmierzyć, zdawała się zrazu nie tak bardzo znaczną, aby jej rozbudzonem współzawodnictwem i chęcią popisu nie można przebyć z trochą bodajby wysiłku. Szwed tylko nie wstydził się przyjąć ramienia człowieka do pomocy.
— Będę silniejszy dostawszy się do wierzchołka, rzekł, aby tam podziwiać widok, którego, wyznaję, jestem bardzo ciekaw i niecierpliwy oglądać.
Po krótkim przystanku w dolinie, w czasie którego ledwie kilka słów przemówiono do siebie, mierząc się tylko oczyma, obawa aby się nie opóźnić i korzystać z krajobrazu o samym słońca zachodzie, spędziła wszystkich na drogę ku wierzchołkom stromym.
Nie będziemy jej opisywali, gdyż część ta wycieczki zawsze jest prawie aż do śmieszności nudzącą, i rzadko kto kończy ją w ten sposób jak zaczyna.
Kobiety, trzymając się krzeseł, wykrzykiwały ze strachem gdy się one nieco pochylały, choć nie było cieniu niebezpieczeństwa, mężczyźni wkrótce poczuli bóle w nogach i zawrót głowy; a choć zmieniali ścieżkę, idąc to kamieniami obsuwającemi się im z pod nóg, to popiołami w których grzęźli, choć przystawali, choć im potajemnie przewodnicy towarzyszący podpomagali, choć parę razy i wino niesione w koszach i owoce orzeźwiły znużonych, nie wielu dostało się na płaszczyznę kraterową bez okrutnego i widocznego zmęczenia. Anglicy najlepiej znieśli tę drapaninę.