Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

wiódł niecny spekulator przed ołtarz, usta moje nie wymówiły przysięgi, łzami milczącemi odpowiedziałam na zapytanie księdza, nie wiedziałam co się ze mną działo, alem odeszła jako żona tego człowieka od kapłana, który pomięszaniu i głuchocie swej przypisał postępowanie moje.
Z dniem tym rozpoczęło się życie męczarni nie opisanych, niewoli, rozpaczy. W człowieku tym chłód mój obudzał jakąś zażartość i wściekłość dziką, chciał mnie zmusić do posłuszeństwa, do pokory, chciał złamać, broniłam się jedną bezwładnością tylko. Ani łzy, ani widok cierpienia, serca jego poruszyć nie mogły, oczekiwał zawsze od czasu, od słabości, od nędzy mej i osierocenia tego poddaństwa, którego wymagał, smagał mnie szyderstwy, przypomnieniami, nielitościwem obejściem.
Przed obcymi oboje graliśmy komedję, bo dbał bardzo o to, aby świat nie wiedział tajemnicy tego życia, przy ludziach więc był najczulszym małżonkiem, jam musiała przez wstyd uśmiechać się i okazywać jeśli nie czułość, to pewny wzgląd dla tego, który zwał się mężem moim. Nieraz po dniu przebytym w takiej walce z wewnętrznemi uczuciami, padałam jak nie żywa, naówczas przychodził zimny, szyderski i rzucał mi w oczy żarem wspomnień, wyrzutów, rad, obelg i zdawał się pragnąć wypróbować, ile niewiasta znieść może.
Znosiłam przecie długo, wieki, i Bóg widzi, żem cierpiała z rezygnacją, z pokorą, żem cisnęła to biedne rozszarpane serce, aby nie wyskoczyło z piersi, aby przez usta nie wylało się potokiem przekleństw. W takich to męczarniach przeszła młodość moja, krótka, bo