Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

żebraków, szyderskich filozofów, żadnego dobroczyńcy ludzkości i anioła pociechy.
— Bałamuctwo! zawołał hrabia, bałamuctwo! rozumny człowiek idzie do treści życia, widzi jego nicość, rozeznaje co w niem głównem i rzeczywistem, odrzuca łupiny, chwyta ziarno.
— Nie miałem, dodał po chwili, miłości u ludzi, alem się też o nią nie starał, bom w nią nie wierzył, miłość ludzka jest jednem z tych bałamuctw, któremi się stare dzieci bawią, ale w rachubie żywotnej jest to cyfra dająca się sprowadzić do zera. Pomiędzy namiętnością zwierzęcą a szałem Platońskich marzeń, cichej, spokojnej, wytrwałej miłości próżno szukać. Czasem nałóg przybiera fizjognomję chorobliwej miłości. Miłość potrzebowała ideału i nie naszego świata, ideał dostaje ospy, starzeje, powszednieje, okulawiony, siwy, obraca się w łachman, w którym słabi mogą widzieć wspomnienie, ale kochać go nie potrafią, bo śmieci kochać niepodobna! Ogółu ludzi kochać nie ma za co, litować się nad nim można co najwięcej, albo nim gardzić!
— Na Boga! wykrzyknął Spauer z gorączką artysty, my pana prosimy nie o jego teorje, ale o biografję; są to rzeczy których słuchać jest przykro, poniżają człowieka!
Hrabia ruszył ramionami.
— Moja biografja jest ścisłem teorji zastosowaniem, daję wam jej treść w kilku słowach. W domu oprócz matki, która zapewne kochała mnie instynktem czysto zwierzęcym...
— A! a! zawołało kilka głosów, hrabia nie zmięszany ciągnął dalej.