Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

Z mroku nocy zbudzony nagle światłem wstawał posąg biały, marmur zdawał się drzeć... pochodnie oblewały go blaskiem coraz mieniącym, potem bladł, nikł i krył się w grubych cieniach nocy. Z ust wynalazcy tej illuminacji wyrywały się wykrzyki, i stawał, chciał przedłużyć godzinę nasycenia... pani dzieliła jego zachwyty, syn milczał, bardzo oględnie poruszał ramionami... panienka i guwernantka szły prawie przerażone i blade, nie śmiejąc szeptać nawet.
Stróż i cicerone zarazem przywykły od lat wielu do oprowadzania turystów po galerji, tłumaczenia im, co znaczą wiszące łańcuchy, co wyobrażają posągi, kto był autorem fresków, nie mógł się powstrzymać od spełnienia swojego obowiązku, mimo niezwykłej godziny i towarzyszących obchodowi okoliczności. Jego suchy głos nałogowo powtarzający jedno od lat wielu, nie potrzebował już myśli, coby go wiodła, śpiąc i dumając o czem innem, mógł na pamięć opowiedzieć z kolei, co zamykało Campo Santo... mógł nie patrząc pokazać, gdzie stała Vergognosa. Napróżno Sir Price, chcący wrażeń nie wiedząc jak się dać zrozumieć, dawał mu znać machaniem ręki, że się bez objaśnienia obejdzie, cicerone urywał, ale wkrótce usta mu się otwierały same, głos mimowolnie zapełniał gardło i słowa leciały, bo ich wstrzymać nie umiał, jak nie mówił to mruczał; biedak stał się machiną, i jak zegar, który musi bić gdy idzie, on także musiał mówić gdy szedł. Obeszli tak do koła całą galerję i obejrzeli wszystko aż do pozostawionych pudełek i rozpoczętych kopij artystów malujących tu jak wszędzie we Włoszech, gdy nienasycony Price dał znak, aby powtórzyć peregrynację. Nie wiem czy się kto za to z przytomnych pognie-