Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

cnym wyspiarskim akcentem, prawda? to się nazywa mieć niesłychane szczęście! nigdy w życiu nie zapomnę tego cudownego wieczora! Campo Santo naprzód widziane o mroku, potem przy świetle pochodni, naostatek w blasku błyskawic, przy muzyce piorunów! Oświetlenie i orkiestra widowiska nieopłacone!
Anglik innego wyrazu znaleść nie umiał.
— Wszystkośmy to podobno winni, rzekł z odrobiną nieopuszczającego go widać nigdy szyderstwa (czuł się bowiem jako garbaty obowiązanym do dowcipu) wszystkośmy to winni szczęśliwej myśli pańskiej...
— Tak, myśli, która mi w podróży z Genui do Pizy ciągle towarzyszyła, muszę to przyznać, rzekł Anglik chwytając zręczność wywnętrzenia się, choć przed cudzoziemcem.
— Ale nie wszyscy podobno, których oryginalny pomysł pana tu ściągnął, odpowiedział garbus, równie jak my są uszczęśliwieni z tej zmiany dekoracji...
Spojrzeli w głąb...
Biedna kobieta samotna oparta była o mur, cierpiała widocznie, ale oczy jej wlepione w bladego, woskowego, podstarzałego człowieka, który zimno na nią poglądał, dozwalały się domyślać, że i on także... któż wie... zjawieniem się swojem przyczynił się może do widomego na pięknej twarzy przestrachu...
Para kochanków, czy małżonków... tuliła się teraz do siebie czulej jeszcze, ale z widocznym niepokojem... kobieta jak prawowierna Włoszka była trochę przesądną, a ta burza, która ich zachwyciła na cmentarzu, przeraziła ją niezmiernie, żegnała się co chwila, łamała ręce, łzy oblewały piękne jej oczy. Napróżno wierny towarzysz uspokoić się ją starał, była wiecej